Po przejechaniu w poprzek Ameryki 3138 km w ciągu 45 godzin, prawie non-stop dotarliśmy do miejsca pierwszego noclegu. Noc spędziliśmy nad rzeką Monarch w Kolorado na wysokości 2710 m nad poziomem morza. Celem następnego dnia były góry San Juan. Jadąc szosą 550 zatrzymaliśmy się na moment w miejscowości Ouray. Założona przez górników srebra i złota osada położona jest w głębokiej dolinie. Lokalizacja jest fantastyczna. Ouray do dziś zachowało trochę westernowa atmosferę, a to przede wszystkim dzięki architekturze z czasów pierwszych osadników.
Nie zatrzymaliśmy się tam jednak na długo. Jadąc dalej, z szosy 550 skręciliśmy w boczną drogę gruntową. Przed nami był górski przejazd znany powszechnie wśród miłośników off-road. Jego nazwę wymienia się z szacunkiem i respektem. Droga przez Przełęcz Czarnego Niedźwiedzia (Black Bear Pass) jest powszechnie uznawana za jedną z najbardziej niebezpiecznych w Kolorado, a nawet w całych Stanach Zjednoczonych. Z jakiego powodu przejazd tą drogą może być bardziej niebezpieczny niż innymi drogami górskimi? - sam zadawałem sobie to pytanie. Oczywistym jest fakt, że jest to malowniczy szlak przez góry, a droga otwarta jest tylko przez dwa miesiące w roku. Nie oczekiwałem jednak nic dramatycznie zaskakującego.
Droga gruntowa wijąca się w górę zaprowadziła nas do wielkiej wysokogórskiej doliny, okoliczne szczyty miały sporo ponad 4200 m wysokości. Zmienił się nie tylko krajobraz, ale również załamała się pogoda. Nadchodząca burza, wyglądała groźnie, powoli zaczynał padać deszcz. Mimo wszystko zatrzymaliśmy się, aby zjeść lunch. Nie udało się nam jednak usiąść, ani odpocząć. W pośpiechu pakowaliśmy się z powrotem, gdy zimny wiatr i deszcz stały się trudne do zniesienia.
Ponownie w samochodzie, kontynuowaliśmy wspinaczkę, lecz tym razem krótszą i mniej stromą, aż wreszcie dotarliśmy do najwyższego punktu Przełęczy Czarnego Niedźwiedzia: 3914 m /12,840 ft nad poziomem morza. Jak na razie był to rekord wysokości dla Baliosa. W przeciwieństwie do nas nie miał on problemów z oddychaniem, mimo związanej z dużą wysokością mniejszej ilości tlenu w powietrzu. Jego praca silnika brzmiała normalnie i radośnie, to tylko my ciężko sapaliśmy po przejściu nawet kilku kroków.
Od tego miejsca rozpoczął się zjazd, początkowo wzdłuż zbocza, łatwo i łagodnie. Zaczęło mżyć na dobre. Kamienista droga zamieniła się w litą, gładką i błyszczącą jak szkło skałę. Miałem odczucie jazdy jakby po lodzie. Po kilku dość stromych fragmentach zjazdu zatrzymałem się, aby sprawdzić stan drogi przede mną. Wysiadłem na miękkich nogach, było to miejsce gdzie pobliski strumień zamieniał się w wodospad o nazwie Ingram. Trasa przejazdu prowadziła na skraju uskoku wodospadu z jednej strony i wysoką skarpą z drugiej. Droga pokryta luźnymi łupkami skalnymi pochylona była w kierunku wodospadu. W skutek padającego deszczu na drodze gdzie miałem jechać, płynęły błotniste strugi wody. Nie miałem żadnych wątpliwości, że gdy jadąc w dół zablokuje hamulce, Jeep ześlizgnie się zupełnie jak sanki na stromej górce. Jakikolwiek obiekt, który nabierze pędu w tym miejscu i straci trakcję w najlepszym przypadku zatrzyma się kilkadziesiąt metrów niżej wykonując wcześniej efektowny skok z pionowego wodospadu. Zszedłem w dół, aby dokładnie przeanalizować ten fragment drogi. Zacząłem rozważać możliwość noclegu w namiocie w górach w oczekiwaniu na poprawę pogody. Sucha droga zapewniłaby lepszą przyczepność. Ale jak długo musielibyśmy czekać? W górach, deszcz może padać przez wiele dni. Odwrotu i powrotu drogą, którą przyjechaliśmy nie brałem pod uwagę. Przecież właśnie pokonaliśmy podobnie śliskie odcinki, a podjazd byłby dość trudy przy padającym deszczu.
Ten fragment drogi przez Przełęcz Czarnego Niedźwiedzia w okolicy wodospadu Ingram nazywany jest często steps, czyli stopnie. Przeszedłem go na nogach trzykrotnie góra dół, planując bardzo dokładnie trasę przejazdu. Najważniejszym było się trzymać prawej strony, jak najdalej od krawędzi drogi po lewej i jednocześnie nie uderzyć w skarpę. Zdecydowałem się ruszyć.
Balios posuwał się wolno. Miałem włączone najniższe przełożenie terenowe (4 low), naciskałem hamulec na granicy poślizgu. Mimo wszystko opony ześlizgiwały się po mokrych i gładkich głazach w podłożu, do miejsca gdzie natrafiły wreszcie na skrawek błota. Wtedy pojazd toczył się ponownie. „Aby jak najdalej od krawędzi” - powtarzałem sobie nieustannie. Spod opon wyskakiwały luźne kamienie. W bliskim sąsiedztwie grzmiał głośno wodospad. Nie miałem czasu i chciałem patrzeć w tamtym kierunku. Byle dojechać do miejsca, gdzie kończą się skalne stopnie i bezpiecznie można się zatrzymać.
Najgorsze wydało się być za nami. Przed nami rozpościerał się prawdziwie fenomenalny widok. Przeszło 1000 metrów poniżej widoczne było leżące w dolinie Telluride. Droga wiodła w dół po pionowym klifie z licznymi serpentynami. Zakręty są tam tak ostre, że trzeba je pokonywać na dwa, trzy razy, przesuwając się trochę do przodu i do tyłu. Jednocześnie trzeba mieć pewność, że krawędź drogi jest w bezpiecznej odległości od przedniego koła.
Po zjechaniu na dno doliny znaleźliśmy się w górskim kurorcie Telluride. Pogoda była wstrętna. Wizja rozbijania namiotu w deszczu i lodowatej temperaturze budziła w nas wszystkich odrazę. Zdecydowaliśmy się kontynuować podróż do nie tak odległego Mesa Verde, gdzie zupełnie jak przewidywaliśmy było ciepło i sucho.