Mulege było kolejnym przystankiem podczas naszej wyprawy „Śladami misji jezuitów”. Położona nad rzeką, Misión Santa Rosalia de Mulege powstała w 1705 roku w miejscu znanym Indianom jako Mulege czyli wielka ławica piaskowa białego ujścia. Rdzenna ludność Cochimi wspierała jezuitów w ich wysiłkach zmierzających do wzniesienia kościoła i ustanowienia misji katolickiej w tej pustynnej oazie. Dokładnie tak jak we wszystkich innych co dopiero założonych misyjnych osadach tego rejonu, tak i tutaj, populacja miejscowej ludności drastycznie zmniejszyła się w ciągu tylko jednej dekady po przybyciu misjonarzy. W roku 1768, król Hiszpanii wydalił jezuitów z Nowej Hiszpanii. Nie byli oni w stanie zakończyć budowy kamiennego kościoła, którą rozpoczęli zaledwie dwa lata wcześniej. Franciszkanie kontynuowali pracę, a po nich dominikanie. Gdy prace zostały zakończone, nowy budynek szybko zaczął świecić pustkami.
Była to już czwarta misja jezuicka, którą odwiedziliśmy. Łatwo było sobie uświadomić, że niestety wszystkie one mają dokładnie taki sam tragiczny koniec. Hiszpańskie misje Kalifornii Dolnej przestawały funkcjonować i misjonarze opuszczali je w niewiele ponad 100 lat po przybyciu. Powód był zawsze ten sam. Dziesiątkowana przez epidemie i nieznane choroby przyniesione przez Europejczyków, miejscowa ludność Indian wymierała całkowicie, pozostawiając Hiszpanów bez siły roboczej koniecznej do realizacji i utrzymania swoich projektów.
Mimo wszystko, interesująca była dla nas hiszpańska architektura kolonialna. We wszystkich miejscach, które odwiedziliśmy do tej pory można było znaleźć zawsze coś ciekawego. Każdy kościół był inny i każda lokalizacja była wyjątkowa. Tego dnia, pragnęliśmy odwiedzić kolejną małą misję. San Jose de Comondú znajdującą się gdzieś w górach Sierra de la Giganta, w miejscu nie tak odległym od Mulege. Meksykański atlas drogowy miał zaznaczoną drogę w kolorze żółtym, co oznaczać miało, że ma to być droga w przyzwoitym stanie. Rzecz jasna, droga nie asfaltowa, ale łatwa do przejechania jak domniemałem.
Kilka kilometrów po skręcające z szosy nr 1 natknęliśmy się na miejscowego człowieka jadącego pickupem. Aby upewnić się, czy jedziemy we właściwym kierunku, zapytałem go o drogę do Comondú. Podrapał się po głowie mówiąc -„nie ma tam chyba przejazdu”. „Czy naprawdę ma on rację? Może po prostu nie jeździ w tamtym kierunku albo nie jest z tej okolicy”- myślałem sobie. Na mapie wyraźnie zaznaczona była droga, pojechaliśmy zatem przed siebie.
Na kamienistej drodze, która z każdą milą stawała się coraz węższa i trudniejsza, nie było innych pojazdów. Po drodze zmuszeni byliśmy przejechać dwukrotnie rzekę w bród, na szczęcie były to dość płytkie przeprawy. Zatrzymaliśmy się przed trzecim przejazdem przez wodę. Tym razem Ewa nie mogła znaleźć wyjazdu z rzeki po drugiej stronie. Szybko sprawdziłem mapę GPS i zrozumiałem, że zgubiliśmy się na dobre. Mapa ta nie wskazywała absolutnie żadnej drogi w obszarze, w który się znajdowaliśmy. Trzeba było zawrócić. Słońce chyliło się ku zachodowi, nie mieliśmy niewiele czasu.
W drodze powrotnej, przejeżdżając ponownie rzekę w bród, zatrzymaliśmy się w pobliżu rancha. Kilka psów pojawiło się z nienacka, a z nimi ranczer. Ku naszemu zaskoczeniu, była to ta samą osoba, z którą rozmawialiśmy kilka godzin wcześniej. Zapytał, czy udało nam się dotrzeć do Comondú. Gdy zdał sobie sprawę, że tam nie dojechaliśmy, usłyszałem od niego -„a nie mówiłem?”
Po 6 godzinach spędzonych na polnych drogach, zdecydowaliśmy się wrócić do szosy nr 1 i pojechać prosto do Loreto. Będąc tam, postanowiliśmy uzupełnić nasze zbiorniki wody. Znaleźliśmy sklepik, który sprzedaje wodę pitną w niebieskich 5-galonowych pojemnikach za dobrą cenę 15 peso (1 USD). Aby napełnić zbiorniki stojąc na chodniku, a nie na środku ulicy, zaparkowałem samochód w kierunku przeciwnym do ruchu. Balios ma zainstalowane zbiorniki na wodę po stronie kierowcy. Była to dwukierunkowa ulica, więc nie sądziłem, że może to być problem. Zanim jeszcze udało mi się otworzyć pierwszy kupiony w sklepie pojemnik z wodą, pojawili się dwaj lokalni policjanci żądający zapłaty za mandat. Nasz samochód zaparkowany był w niewłaściwy sposób. „Czy chcesz zapłacić jutro? Napiszę mandat, a może chcesz zapłacisz teraz i nie będę nic wypisywał?” Zażądali oni 200 peso (14 USD). Starałem się negocjować cenę, lecz byli oni nieugięci. Tym razem woda była dla nas nieco droższa niż zwykle.