Duże Amerykańskie miasta to przeważnie przytłaczające potężne obszary betonu. Większość z nich jest bardzo podobna do siebie, dlatego nie są one na szlaku naszych podróży. W czasie tej wyprawy postanowiliśmy jednak zrobić wyjątek i wstąpić do Las Vegas. Dlaczego? Chyba po prostu chcieliśmy mieć własną opinię na temat tego dziwacznego miasta.
W drodze do Vegas, w pobliżu Virgin (Dziewica) w Utah znaleźliśmy dziwaczne miasteczko z Dzikiego Zachodu. Niewątpliwa atrakcja turystyczna, wyjęta jakby z filmu rysunkowego. Znajdują się tam bank, więzienie, salon, sklep itp. Brakowało tylko kowbojów. Miejsce to miało niewątpliwie w sobie trochę ducha tamtej epoki. Nie był to jednak ten nastrój, którego poszukiwaliśmy.
Zanim jednak dotarliśmy do Vegas trzeba było dokładnie umyć Baliosa. Wiemy, że wygląda on wspaniale pokryty kurzem i błotem, ale co powiedzieliby ludzie w mieście widząc takiego brudasa? Przelotne deszcze trochę go opłukały, konieczna była jednak porządna kąpiel w myjni.
Sprinterska jazda na południowy zachód i już Las Vegas widać z oddali. Znaleźliśmy pokój w hotelu przy głównej ulicy kasyn (the Strip). Powietrze w mieście było tak gorące, że chodząc po ulicach ma się wrażenie jakby nad głową nieustannie zawieszona była suszarka do włosów. Brakowało czasu, aby odpocząć nad basenem. Tak naprawdę w ogóle nie odpoczęliśmy i wyjechaliśmy z Las Vegas jeszcze bardziej zmęczeni. Po co się tu przyjeżdża? W mieście, które jest jednym wielkim Disneylandem chodzi tylko o pieniądze. Najważniejsze jest, aby wydać jak najwięcej w sklepach, restauracjach, na spektaklach i oczywiście w kasynach. Tego typu rozrywka jest nudna na dłuższą metę. Z radością wyruszyliśmy w dalszą drogę.